To jest moja góra, moje niebo.
Ciuciubabka do Żebraka
Żeby się tylko nie zgubić tłumie trzymamy się razem. Czołówki jak zawsze tutaj lśnią nocą.
Witamy się i zarazem żegnamy z Karoliną i Michałem. Pamiątkowa fota i Bach! Iskrzacy się wystrzał z flinty wśród odgłosów bębnów oznacza początek.
Andrzej na lekkich podbiegach truchta, choć tutaj wolałbym jeszcze iść szybkim marszem. Myślę, że w tym szaleństwie może i jest jakaś metoda.
Rozjaśnia się. Przed potokiem gromadzi się tłum chętnych zachować suche stopy. Przelatuję bokiem skacząc po kamieniach i pniaczkach. Mijają tak kolejne potoki i widzę Andrzeja niedaleko za sobą.
Teraz ostrzej pod górę, nadal przyjemnie rześko. Mija kilka minut, oglądam się i już Andrzeja nie widzę. Zwalniam. W końcu zatrzymuję się, czekam. Puszczam kilkadziesiąt osób.
Dochodzi Karolina i pytam czy nie widziała Andrzeja. „Andrzej? Nie, na pewno już poleciał”
Kurczę, gdzie On jest? Najwyraźniej nie zauważyłem jak wyprzedził mnie w tym tłumie.
Lecę do Żebraka, gonię. Tam na pewno na mnie poczeka.
Dobiegam 2:25, ale nie ma Andrzeja. Pobiegł dalej? Dzwonię, cisza. Piszę, że jestem na Żebraku i lecę dalej. Może pobiegł dalej? Kto to wie.
Po 10 minutach SMS od Andrzeja: Czekam przed Żebrakiem. Aha mam Cię ;-)
W końcu dodzwoniliśmy się do siebie a Andrzej brakujące 10 minut nadrobił z nadzwyczajną łatwością.
Zbiegi
Zbiegi – nieprawdopodobna frajda, dziecięca wprost zabawa. Wyprzedzam to prawym to lewym poboczem po luźnych kamieniach, liściach i błocie. Zdziwieni i zaskoczeni różnie reagują, czasem panicznie uciekając w krzaki przed wariatem, czasem potykając się o własne ja.
Do wyciągu dobiegam na pełnej prędkości. Od dawna zastanawiałem się co tym razem tam zastanę. Ślizgawicę z szansą wyhamowania tylko na dole albo na drzewie czy rynnę kiślo-błotną dla dewiantów prędkości? Chwila zawahania, jak podejść do tematu. Patrzę na komedianta co z kamerką na kijku nagrywa swój z-góry-na-sam-dół-sprint bez zahamowań i o dziwo wywrotki. Da się ;-) Ale nie, błotko przystygło, nie poślizgam się, więc podejdziemy do tematu na spokojnie, twarzą w dół stoku, szukając stabilnej przyczepności. Stromizna szybko się kończy i razem z grupką za daleko zbiegam w dół. Nie szkodzi, szybko wracamy na szlak – na asfalt.
Zaraz zaraz, a gdzie Andrzej? No tak znów przyszarżowałem na zbiegu. Trzeba swoje teraz odczekać. Oby tylko ta dziecinada zbiegowa nie obróciła się przeciw mnie później. Spaceruję w dół do Cisnej. Trochę tak głupawo, ci wyprzedzeni teraz lekko się do mnie uśmiechają jak śmigają obok mnie tylko lekko truchtając. Trzeba się bardziej trzymać razem. To zabawa w parach.
Przy okazji poczułem, że choć silnik może i wkręca się ochoczo na wysokie obroty, to coś pojemność czy moment obrotowy jednak nie idzie w parze.
Prawda wyszła na jaw. Już wiem, że niedostatek tej mocy będzie dziś moim małym dramatem.
Przepak w Cisnej
Przyjemnie. Kibice łechcą próżność. Biegniemy razem łagodnie w dół. Rozgrzanie jest. Wstępne zmęczenie jest. Pogoda jak żyletka. Pięknie, słonecznie i już lekko gorąco.
Wbiegamy na orlika, gdzie do łapki dostajemy swój worek z przygotowanymi rzeczami i kije. Kilka minut, małe poprawki sprzętowe, czapka na głowę, woda w bukłak. Obfite oklaski na pożegnanie i fru na trasę.
Jedna z najprzyjemniejszych chwil.
Za Cisną pod górę
Każdy ruch jak najbardziej optymalny, jak najmocniejszy, ale z wyczuciem żeby nie pójść na odcięcie. Przecież jeszcze tyle przed nami, ledwo rozgrzewkę skończyliśmy.
Pytam Andrzeja jaki czas. Niestety „słabo”. Mimo że to już o godzinę szybciej od poprzedniego rzeźnika to i tak czuję, że słabo z czasem, słabo z mocą. A tak bardzo chciałem przywitać się z Tarnicą. 80 km to za mało, zdecydowanie za mało, żeby poczuć oczekiwane spełnienie na tej trasie.
Z każdym krokiem szukam w sobie przełamania, mocy, która w ultra drzemie w głowie.
Ale nie puszcza.
Przed stokówką
Ostatni fragment przed zbiegiem do drogi Mirka. Wchodzimy właśnie w dystans „Ultra”. To tu przy poprzednim Rzeźniku miałem potworny ból pachwiny. Było smarowanie ketonalem w marszu i ibuprom. Ale teraz żadnych urazo-podobnych dolegliwości. Ale ulga! Silnik polerowany był tyle razy, tyle razy byłem na warsztacie u Andrzeja. Nawet mi igłę wbijał w udo i trzeba było na rozluźnienie nią w nodze kręcić.
Wbiegamy w dół w stokówkę, oferującej bardzo bogatą mikrorzeźbę terenu. Mieszanina błotno-kamienista, przeorana wielokrotnie przez maszyny drwali. Ale tu nie potrzeba wypolerowanej maszyny. Tu potrzebny jest sprzęt dużej mocy. Uświadamiam sobie szybko, że zostawiłem ją w domu, na niewykonanych przysiadach z synem na plecach, na nieodbytych treningach spinningu, które tyle mi dały poprzednim razem. Przeradza się to w pierwszy poważny ból mięśni.
Ból z niewiedzy, że tak bardzo tego potrzebowałem, że większy kilometraż i podbiegi nie załatwiają całej siłowej sprawy.
Błędy kosztują. Tylko, dlaczego akurat tam gdzie spełnia się swoje marzenia. Dlaczego ta prosta prawda nie przyszła w czasie, gdy była jeszcze możliwość ruchu. Dlaczego… nie ma sensu teraz nad tym dywagować to jest akurat prosta sprawa. Bo trzeba zrobić kolejny krok, jak najszybszy krok, bo droga wiedzie w dół.
Coraz ciężej szukać frajdy ze zbiegów, a Andrzej umyka mi na chwilę z pola widzenia.
Wpadamy na drogę Mirka.
Parę łyków wody na drogę od organizatora – ustawili dodatkowy punkt z wodą z racji upału. Świetny pomysł. Ale pycha. W bukłaku jeszcze trochę mam, ale lepiej żeby teraz nie zabrakło, bo zaczynamy pierwszą próbę charakteru -„Drogę Mirka”. To paląca słońcem bezwietrzna i prawie bez cienia szutrówko-asfaltówka. Prawie wszyscy tu idą nie biegną. Zaskoczenie? Absolutnie. Mózg wysyła sygnał: Zobacz jak teraz płasko. Ba, w większości łagodnie w dół. Odpocznij sobie – mówi. Nie musisz się już starać i uważać na luźne kamienie i korzenie. I tak tracą 20-30 minut. Nas to nie dotyczy. Andrzej jeszcze dodatkowo zachęca do wysiłku i utrzymania tempa. Jednostajny typ biegu i słońce dają się we znaki. Od czasu do czasu proszę o chwilę marszu.
Wreszcie Droga Mirka się kończy. Jest Ewa z dziećmi i reszta ekipy Ortorehowej. Ale super! Mieć taką ekipę to jest coś wspaniałego. Kinga mówi, że wyglądam na zmasakrowanego, opieram się na kijach. Kto jeszcze jest na miejscu tu obok mnie dowiaduję się później ze zdjęć – mój stan nie pozwalał na obcowanie z rzeczywistością.
Przepak w Smereku
Jesteś smakoszem? Albo może pamiętasz jakiś niebiański smak?
Tak? To dobiegnięcie do Smereka daje ci niemal gwarancję na nowe cudowne kulinarne wspomnienia, o ile się tylko nie przejesz. A to tylko bułka z serem, czy opiekane połówki ziemniaków. Za to jakie boskie! Po wielu godzinach bazowania na słodkich żelach jest to cudowna odmiana.
Pijemy nieodgazowaną niestety kolę, uzupełniamy bukłaki, załatwiam zapomniane plastry przeciw obtarciom i ruszamy w dalszą upalną drogę.
Kibice wiwatują doceniając nasz wysiłek. I już sam sobie zazdroszczę, że jestem na tej trasie a oni nie. Im za to zazdroszczę możliwości poleżenia w lodowatym potoku.
Na Wetlińską
Chrzanię was moje nogi. Chrzanię to że mnie bolicie. Powtarzam sobie wielokrotnie w głowie, żeby nie krzyczeć na głos. Ze wściekłości mam na no wielką ochotę, ale szanuję Partnera i wcale nie musi oglądać moich dziwactw. Chrzanię to co chcecie mi powiedzieć, że macie dość. Macie podawać i będziecie podawać mi moc i to jeszcze długo, więc zbierać mi się tam i to ochoczo!
Ultra się biega głową i czy coś mogę czy nie zależy od niej. Ale bywa uparta i trzeba ją przechytrzyć skoro nie ma zwyczajnej pary w udach. Trzeba ją oszukać.
Jak napisali o tym Dołęgowscy w swojej książce – jest na to metoda. Pograć emocjami, rozbujać hormony. Stara sprawdzona metoda, wiele razy już ją przechodziłem. Zbliża się okazja. Wychodzimy z lasu ku Wetlińskiej. Widać ‘tramwaj’ zawodników ciągnący się „Ku górze, ku niebu”. Serce rośnie, że już się zbliżamy do połoniny i że mimo wszystko powoli wyprzedzamy inne pary.
Silny wiatr ochładza zgrzane ciało i pobudza. Już na górze. To ona, goła, z trawami targanymi wiatrem i bajecznymi widokami. Wzruszenie łapie. Chwila na piękne wspomnienia. Nie wstrzymuję ich, pozwalam sięgnąć w głąb siebie i czuję jak rosnę mocą. Czas pobiegać. Złamać monotonny powolny rytm. Nadszedł wyczekiwany czas przełamania się i szybkiego latania z radością w sercu. Nareszcie…
Połoniny ból odbitych stóp
Szybsze tempo oznacza mocniejsze klepanie stopami w podłoże.
Mamy za sobą około 60 tysięcy metrów w poziomie i około 2700 pod górę. Po około 50 tysięcy lądowań i wybić na stopę. Z początku pewnych, elastycznych. Ale ile taki stan świeżości można utrzymać biegając w górach?
Z czasem kontrola słabnie i stopy zaczynam nieprzyjemnie klapać nimi o ziemię i skały.
Pojawia się piekący ból obitych stóp, który każe kombinować przy każdym lądowaniu. Najlepiej wychodzi przeniesienie lądowania ku palcom, ale to dociąża łydki. Najlepiej było by w ogóle zapomnieć o stopach.
Szczęśliwie moje stare nie produkowane już roclite’y 295 choć mają parę dziur w siatce i zanikający bieżnik doskonale dbają o moje stopy. Nie czuję żadnych otarć i paznokcie też raczej unikną uszkodzeń. Odpada 1 ryzyko, które łamało i najlepszych. Niech będą błogosławione.
Znalazłem jedną jeszcze taką parę w moim rozmiarze – na aukcji w Japonii. Może uda się sprowadzić.
Jest okazja na zapomnienie o stopach – znów mamy pod górę, ku chacie puchatka.
Rzadko w życiu będziesz miał możliwość doświadczenia takiego pięknego dopingu jak tam. Wiele godzin tylko z partnerem, słuchania swojego oddechu i tu nagle dziesiątki wiwatujących właśnie tobie kibiców. Szokująco pozytywne i mocne doznanie.
Caryńska
Oddzielając część świadomości od koncentracji na każdym kolejnym kroku, zauważam, że Andrzej rozmawia z kimś. Nie wiem z kim i o czym. A może wcale nie rozmawia i jest to wybryk wyobraźni? Albo może znów rozsądnie namawia mnie do zjedzenia żela. Sam nie wiem.
Czy to kryzys? Kto to wie, nogi przecież drepcą. Na pewno stan ostrej skrywanej wściekłości. Na nogi siebie i czas, który umyka za szybko. Dawno już dowiedziałem się, że wyższy cel startu jest stracony. Głowa dziwnie zaczyna mi się sama miotać na boki. Ale w sensie, że o co chodzi, to niezupełnie mnie interesuje. Grunt że nogi idą dalej – na automacie.
Chciałyby być lekkie i rześkie, ale muszą sobie teraz dać radę same ze sobą i opadającą bezwładnie głową. Wypłukałem się z cukrów?
Gorąco, powietrze stanęło, słońce praży między gałęziami. Czekoladowe ciasteczko belvita rozpuszcza się w ustach i przywołuje dziecięce wspomnienia. Nie liczy się odległość, nie liczy się szczyt ten czy tamten. Liczy się następny mocny krok. Mocne, precyzyjne pociągnięcie w górę. Biodrem, nogą i ręką na kijku.
A może by tak trochę popuścić, poluzować?
Co pomyślę jutro o tym, że nie docisnąłem wystarczająco w tym miejscu? Jak bardzo będzie żal. Co pomyślę jutro o tym, że przejmowałem się bólem czy ulegałem słabościom, zamiast cisnąć i dać impuls do kolejnego mocnego kroku pod górę, kolejnego zrywu do biegu, skoro mamy 5 metrów płaskiego?
Może jestem już tak dotarty dystansem, że i lekkie podbiegi na Caryńskiej też się przebiegnie. Raczej tak, to jeż ten etap – jak dla mnie im dalej tym zawsze lepiej.
Na połoninie wchodzę w tryb ultra. Organizm już cały zmęczony. Tak, to wkurzająca, ale też i dobra wiadomość. Szansa na odbudowę z popiołów po tych 70 km.
Andrzej choćby tak się tylko wydawało jest świeżutki, tnie podbiegi jak krążownik utrzymując rytmiczny sprężysty i wyrazisty mocy krok.
Pamiętacie Jego w kółko powtarzające się zdjęcia z siłowni? Pamiętacie Jego 4-ki? Robił też i 2-ki choć już poza kadrem. Dawał przykład, a mnie się wydawało, że ta moja namiastka siłki wystarczy.
Przestaję się przejmować tym, że coś boli, tylko koncentracja na maksymalnej efektywności i nóg i rąk z kijami. Jak najmniej wstydu, że tak puchnę przy czekającym na mnie trenerze. Jak najszybciej „Ku górze, ku niebu w dolinę ku mecie, medal co tam czeka, co najdroższy na świecie”.
Wiem, że silnik nie wykrzesa z siebie dodatkowej mocy, bo jej nie ma. Wiem, że może szwankować, przerywać i strzelać. Ale skoro jeż już ultra-dotarty to trzeba korzystać z tego, co jeszcze oferuje.
I uważać, żeby nie przekroczyć cienkiej czerwonej linii, po której nagle ktoś wyciąga wtyczkę z zasilaniem i nogi samoczynnie składają się pod tobą.
„Jedz i pij” nakazuje trzeźwo myślący Andrzej. Jem, piję, kolejny 8my już litr. Nie rozstaję się ze swoim smarowaniem a czasem przez kilometr trzymam ustnik w ustach. Przepłukuję paliwo – batony, żele w dół i pędzę ile sił, ile tylko się da.
Bajeczna końcówka,
Kończy się połonina Caryńska. Ostatnie tęskne spojrzenie na czekającą Tarnicę. Jeszcze nie tym razem, dziś się z nią nie spotkam. Wbiegamy w las, kończą się wielkie schody w dół. Dystans pozostały maleje. Już czuć atmosferę mety, choć to tylko wytwór mózgu.
Ryzyko przepalenia spada, czas na rehabilitację. Choćby minimalną. Kilka kilometrów zbiegu.
Andrzej daje impuls na otwarcie przepustnicy, zwolnienia hamulców. Podpalam się jak lont. Zaczynam szybować. Luźne kamienie stają się pewnym podparciem do następnego dalekiego skoku. Brązowa, coraz gładsza ziemia zachęca do odważnego nabierania prędkości.
Wyprzedzani błyskawicznie zawodnicy stają się ulotnym wspomnieniem.
Żarzące się od zbiegu uda chcą przypominać o przebytym dystansie. Teraz informacja ta wtapia się jednak w tło i niknie, bo jestem nagle kolejne 20 m dalej.
Dobiegamy do płaskiego odcinka. Ktoś sprawdza czas. Około 4 minut do 13 godzin. Jest szansa na złamanie pełnej godziny. Zaczyna się pościg sekund. Wysiłek i tempo na pograniczu mojego ekstremum. Z daleka pokrzykuję na wyprzedzanych i turystów, żeby dali miejsce. Jeszcze parę mostków nad błotnistymi trawami, mostek nad rzeczką, gdzie obok uprzednio bywała meta, rów przy drodze głównej, wbieg na asfalt i jestem blisko odcięcia. Krótka chwila marszu i dalej biegiem ostatnie metry do mety, skręt w lewo i ostatnia prosta wśród wiwatujących kibiców. Na tablicy 12:59:54. Szał radości przeplatany goryczą. Smutek, że to koniec tej przygody. Nie dałem możliwości ani Andrzejowi ani sobie cieszenia się z pełnego dystansu. Radość i żal.
Chociaż ten finisz dzisiaj wyszedł. Ciekawe, w jakim to było tempie. Zeszliśmy poniżej 5 min/km czy tylko tak się wydawało ze zmęczenia?
Chwilę za metą snuję się zamroczony, wypijam piwo, siadam wśród swoich Ortorehowców na trawie i mimowolnie usypiam w skwarze i kurzu.
Skąd to się wzięło
Jeszcze, gdy Wasza klinika była w Alejach Jerozolimskich na parapecie mieliście otwartą mapę Bieszczad. Rozmawialiście wtedy między sobą i wspominaliście o nieosiągalnym wówczas według mojej głowy, niewyobrażalnie wielkim wyzwaniu „Rzeźnik”. Czytałem o nim wtedy już wiele razy i powoli zaczynałem marzyć.
Po paru latach dzięki Waszemu wsparciu stało się realne nie tylko cieszenie się sprawnością, ale i pokonywanie kolejnych wyzwań do Rzeźnika włącznie.
Możliwa była przemiana z niezbyt sprawnego, choć ambitnego w jeszcze bardziej ambitnego, sprawnego i wierzącego w siebie faceta.
Kłaniam się nisko i dziękuję Ewa i Andrzej za te wszystkie przyjacielskie lata.
To jest moja góra, moje niebo J
Michał